Ceremonia pogrzebowa

Ceremonia pogrzebowa

Ceremonia pogrzebowa z 30 marca 1993 roku

w domostwie Moso w wiosce Siloo

w dolinie Yongningu

Poprzedniego wieczoru otrzymałyśmy zaskakującą wiadomość: w jednej wiosce w dolinie Yongningu ma zostać odprawiony pogrzeb: umarła stara siedemdziesięcioośmioletnia kobieta. Następnego rana wyruszyłyśmy około wpół do dziesiątej: lokalny, rozklekotany autobus bez szyb, podskakiwał na piaszczystych i kamienistych polnych drogach, które nosiły nazwę szos, ale zupełnie nie zasługiwały na to miano! Koryta małych potoków po prostu przejeżdżało się, zanurzając się z pluskiem w wodę. Mosty znajdowały się jedynie nad większymi strumieniami i rowami; zbudowane zazwyczaj z gliny i szerokie na tyle, że mogła przejść po nich jedna osoba z dwoma końmi. To były właściwie mostki dla pieszych, wąskie, prostopadle ustawione w stosunku do szosy, bez barierek. Autobus przejeżdżał po nich w zastraszającym tempie, zygzakiem, a my podziwiałyśmy naszego mosoańskiego kierowcę za to, że mu się to udawało w pojeździe, który wyglądał jak znaleziony na złomie. Często miewałyśmy szczerą ochotę wysiąść i pójść dalej na piechotę. I łatwe do przywidzenia nieszczęście rzeczywiście się wydarzyło: na jednym z mostków glina zaczęła się pod nami kruszyć, autobus osunął się, tylne koła zapadły się głębiej i na dobre osiadłyśmy tyłem w rowie. To był prawdziwy pech, tak bardzo nie chciałyśmy przepuścić okazji do zobaczenia ceremonii pogrzebowej. Jednakże La mu uspokoił nas informacją, że podobne uroczystości trwają bardzo długo, dawniej trzy dni, dzisiaj nie krócej niż dwa.

Wysiadłyśmy. Młodzi mężczyźni z wioski zebrali się, ocenili sytuację i zaczęli dyskutować. Młode kobiety z tłumem dzieci przypatrywały się nam, w prezencie rozdałyśmy dzieciom balony. Jedno dziecko zaczęło płakać, bo nie dostało balonu, matka wzięła go na ręce i dała nam znak. W rodzinie Moso musiało stać się zadość sprawiedliwości! Znalazłyśmy dla małego jeszcze jeden balon. W tym czasie do młodych mężczyzn przyłączyła się starsza kobieta i zaczęła im radzić w technicznych sprawach, o których właściwie nie powinna mieć pojęcia. To nie miało żadnego znaczenia, ponieważ dawanie rad było jej zadaniem. Przyniesiono drewniane drągi, podłożono je pod tył autobusu i wspólnymi siłami kierowcy oraz pomocników autobus został przywrócony do stanu użyteczności.

Kiedy zjawiłyśmy się w wiosce Siloo, poproszono nas grzecznie na sąsiednie podwórko przylegające do domu w którym panowała żałoba. Podwórko było czysto wymiecione, tak czysto, że można było jeść na jego środku. Postawiono stoliki z laki i ławki dla nas na glinianej polepie i ustawiono na nich miseczki z ciastkami smażonymi na tłuszczu. Ich dziwne formy zachwyciły nas i wzbudziły apetyt. La mu wygłosił wprowadzający wykład na temat obrzędów rytuału pogrzebowego według tradycyjnego stylu. Oto jego streszczenie:

Niezwłocznie po śmierci człowieka, oddaje się trzy strzały w powietrze, aby poinformować całą wioskę o jego zgonie. Zmarłego niezwłocznie myje się i wkłada mu się mały kawałek złota albo srebra w usta, co prawdopodobnie pełni rolę opłaty za bezpieczne przejście na tamten świat. Do uszu, nosa i oczu wkłada się kawałek masła jaka, na znak czci. Potem nieboszczyk zostaje przywiązany w pozycji siedzącej do krzesła. Jeżeli jest to kobieta, wówczas lewa noga zostaje założona na prawą a lewa ręka położona na prawej. W przypadku mężczyzny postępuje się odwrotnie, prawa noga zostaje założona na lewą a prawa ręka położona na lewej. Znowu odnajdujemy tu symbolikę lewej i prawej strony, podobnie jak przy wyznaczaniu miejsc przy świętym palenisku.

Układanie ciała zmarłego w pozycji podobnej do ułożenia płodu w macicy (pozycja embrionalna) wskazuje na wiarę Moso w ponowne narodziny. Taka siedząca pozycja podobna jest do skurczonego ułożenia ciała ludzi chowanych w archaicznych czasach w ziemi, czego powodem była zapewne również nadzieja na pomyślne i łatwe ponowne narodziny.

Następnie zmarły zostaje przeniesiony do pokoju porodowego, tam gdzie kiedyś został urodzony, i ułożony w tej samej skurczonej pozycji w wykopanym w glinianej podłodze dole. Ma to oznaczać, że osoba powraca z powrotem skąd przyszła, aby ponownie się narodzić. W tym zwyczaju uderzają dwa archaiczne, matriarchalne elementy: nadzieja na ponowne urodziny we własnym klanie, co wyraża się jasno przez umieszczenie ciała w porodowym pokoju; oraz umieszczenie w pozycji embrionalnej w jamie w ziemi, wskazuje to na praktykę sięgającą jeszcze okresu wczesnego kamienia, kiedy zmarli byli zakopywani w jamie pod piecem, możliwie blisko żyjących. Dzisiejszy obrządek ciałopalny jest z pewnością młodszy i wskazuje na inny okres kultury.

Kiedyś w każdym domu istniał specjalny pokój porodowy. W pomieszczeniu tym kobiety rodziły dzieci, a drzwi do niego prowadzące znajdowały się obok świętego ognia. Do niego też, w domu matki, zanoszono każdego zmarłego, w niektórych starych domostwach praktykuje się ten zwyczaj do dzisiaj. Kiedyś cały obrządek trwał mniej więcej trzy dni. Dzisiaj został jednak uproszczony i trwa około dwóch. Ceremonia pogrzebowa, na którą przyjechałyśmy, zaczęła się poprzedniego dnia wieczorem a skończy się następnego ranka.

Pierwszego dnia, kiedy zmarły pozostaje w dole w pokoju porodowym, spośród członków rodziny wybiera się kobietę lub mężczyznę do kierowania przebiegiem całej uroczystości. Z reguły jest to głowa rodziny, albo brat matki. Ona albo on wysyła kogoś na wzgórze, u stóp którego zmarli są spalani. Należy wybrać tam odpowiednie miejsce i zebrać drewno na podpałkę. Brat matki wychodzi, aby zaprosić, kiedyś dabę, obecnie paru lamów, na uroczystość i aby poinformować krewnych o zgonie. Pozostali mieszkańcy wsi dowiedzieli się już o śmierci słysząc trzy strzały i zbierają się sami. Rzemieślnicy dostają zlecenie zbudowania małego domku-trumny z dachem podobnym do baldachimu.

Wszyscy, członkowie rodziny, krewni z klanu, lamowie oraz cała wieś, muszą zostać ugoszczeni – pogrzeb jest drogi. Pojedyncza rodzina matki nie może sobie finansowo na niego pozwolić, z tego powodu wszyscy krewni przynoszą kosze pełne jedzenia. Oddają te dary matriarchini, która wszystkich ugaszcza. W drugim pojemniku krewni przynoszą dary z żywności dla nieboszczyka, takie jak mięso jaka czy ryż i stawiają je bezpośrednio przy gotowym, ale jeszcze pustym, trumiennym domku nieopodal świętego ognia w głównym pomieszczeniu. Biedni goście przynoszą mniej darów i tylko gotowane dania. Jeżeli są jednak zamożni, ofiarowują nawet całego prosiaka, albo krowę. Cały dzień panuje ruch, ludzie przychodzą i wychodzą, a wieczorem wszyscy krewni zbierają się i opłakują zmarłą osobę.

Drugiego dnia uroczystości przychodzą sąsiedzi z wioski oraz ludzie z sąsiednich wiosek i przynoszą rodzinie alkohol. Oddają go matriarchini jako ofiarę, wyrażając tym szacunek zmarłej osobie oraz po to, by mogła wziąć go na drogę w zaświaty i przekazać wcześniej zmarłym przodkiniom. Podczas ceremonii przekazania wina śpiewa się pewną pieśń, wcześniej wykonywaną przez dabę.

Tego dnia powraca do rodziny również wujek, brat matki – jeżeli nie mieszka w tym samym domu – a jego siostrzeńcy i siostrzenice wychodzą mu naprzeciw, na drogę. Według zwyczaju wuj powinien nieść na lewym ramieniu wielki wołowy udziec, albo kawał baraniny, z nożem wbitym w mięso. Jego sztylet zatknięty za pasem ma być skierowany ostrzem w lewą stronę, na prawym zaś ramieniu powinien nieść łuk i strzałę. Powinien być okryty długą peleryną ozdobioną symbolami słońca i księżyca. Po przybyciu do domu matki ma trzy razy uderzyć w drzwi sztyletem i udawać gniew. Wtedy siostrzeńcy i siostrzenice powinni błagać go o przebaczenie. W odpowiedzi brat matki śpiewa pieśń o wielkiej wzajemnej miłości siostry i brata. Możliwe, że ten zwyczaj wyraża konieczność odnowienia związków rodzinnych po rozstaniu. Wskazuje on również na pradawną rolę mężczyzny jako myśliwego, tzn. zaopatrującego w mięso oraz jako opiekuna młodzieży.

Wieczorem tego dnia tańczy się we wsi na cześć zmarłej osoby, i wszyscy, krewni oraz sąsiedzi, mogą wziąć w tym udział. Na trzeci dzień rano, najwyższy rangą lama udaje się na miejsce na zboczu góry, które zostało wybrane na ceremonie spopielenia. Z kolorowego piasku usypuje na ziemi obraz i przykrywa go, tak by słońce go nie zobaczyło. Obraz ten przedstawia drogowskaz dla duszy zmarłego, aby uwolniona z ciała mogła znaleźć drogę w zaświaty.

Młodzież należąca do rodziny idzie około południa do pokoju porodowego, aby pożegnać się ze zmarłym. Na głowach noszą czaszki krów albo kóz. Wieczorem, kiedy zapada zmrok, zmarły zostaje wyniesiony z jamy i umieszczony w małym trumiennym, czworokątnym domku, przypominającym piękną lektykę i który ciągle jeszcze stoi na świętym palenisku.

W tym samym czasie wielu młodych mężczyzn ze wsi, noszących naszyjniki ze zwierzęcych kości, ozdobionych ornamentami i robiącymi mnóstwo hałasu, zostaje zaproszonych do domu żałobnego. Klękają przed trumiennym domkiem. Ich przywódcy dają sygnał i wtedy mężczyźni zaczynają tańczyć. Trzymają przy tym ostre noże między zębami. Rzucają wokół dzikie i złe spojrzenia, robią hałas swoimi grzechoczącymi kościanymi naszyjnikami, odstraszając w ten sposób wszystkie złe demony i duchy. W ten sam sposób tańczą potem przez całą wioskę i robią przy tym przeraźliwy hałas. Zapędzają się daleko na drogę, aby przepędzić jak najwięcej demonów, po czym wracają z powrotem, klękają przed trumną i przemawiają do duszy zmarłego następującymi słowami:

„Możesz spokojnie iść swoją ostatnią drogą, już nie ma demonów i złych duchów na drogach. Sprawdziliśmy wszędzie i nie mogliśmy żadnych znaleźć na twojej drodze w zaświaty. Idź więc w pokoju do domu, do swoich przodkiń.”

Następnego dnia przed wschodem słońca cały pochód krewnych i znajomych odprowadza domek trumienny z nieboszczykiem do miejsca spopielenia znajdującego się na zboczu góry. Zostało tam wcześniej zbudowane drewniane rusztowanie, przypominające swym wyglądem domy Moso, ale o wiele mniejsze. Kiedy umiera kobieta, używa się nieparzystej ilości belek, gdy mężczyzna – parzystej. Nieboszczyk, owinięty w białe płótno, zostaje wyjęty z lektyki, ze swojego trumiennego domku, i położony na czworobocznym rusztowaniu. Trumienna lektyka zostaje porąbana na kawałki i również dodana do rusztowania, które następnie się podpala. Wszyscy ludzie opuszczają wtedy plac z płonącym stosem w wielkim pośpiechu, bo teraz dusza niesiona płomieniami unosi się w niebo, wędrując w zaświaty. Wyłącznie lamowie pozostają na miejscu, ubrani w swoje kosztowne szaty i przybrania głowy, siedzą w rzędzie na ziemi i czytają godzinami modlitwy ze swojej świętej księgi, „Tybetańskiej Księgi Zmarłych”, aby wskazać duszy właściwą drogę na tamten świat. Tak kończy się ceremonia pogrzebu.

Najwyższy rangą lama będzie jeszcze przez czterdzieści dni cytował wskazówki ze świętej księgi, prowadząc duszę po trudnych ścieżkach zaświatów, tak by odnalazła jak najlepszą możliwość ponownych narodzin. W czasie, gdy prowadzi duszę, nie może przejąć innego obrzędu pogrzebowego.

Pierwsza część pogrzebu z 30 marca 1993 roku we wsi Siloo:

Po etnologicznym wprowadzeniu udałyśmy się do domu zmarłej kobiety. Zaprowadzono nas na duże wypełnione ludźmi podwórko. Nie nosili ludowych strojów, poza kilkoma starszymi kobietami w tradycyjnych, ciemnych ubraniach. Przy wejściu stało kilku mężczyzn, pod bocznymi krużgankami siedzieli mężczyźni i kobiety. Cały czas panował ożywiony ruch. Do jednego z pomieszczeń weszła grupa młodszych kobiet z koszami, utrzymywanymi przepaskami na czołach. Sąsiadki z różnymi przedmiotami w rękach udały się również do tego pomieszczenia, izby położonej z boku, aby zostawić tam przyniesione rzeczy. Siedziała tam głowa rodziny i przyjmowała darowizny, obserwowałyśmy jak świetnie funkcjonowała pomoc rodzinie w postaci darów żywnościowych i pieniędzy. Przy wyjściu z podwórka stały dwie młodsze kobiety, córki domu, które każdemu odchodzącemu gościowi podawały jedzenie i picie. Nikt nie przyszedł bez prezentu i nikt nie wyszedł nie obdarowany.

Na bocznym podwórku za głównymi budynkami w wielkim kotle gotowano ryż, w innym zakątku podwórka jedzono przy stołach. Zachowanie ludzi nie wyrażało ani wielkiej żałoby, ani radości, było takie jak zawsze, zupełnie normalne.

Zaprowadzono nas do głównej izby ze świętym paleniskiem. Płonął na nim ogień. Również to miejsce było wypełnione ludźmi, dekoracja wnętrza była zmieniona a dym i duchota nie pozwalały na złapanie oddechu. W górze, na suficie, znajdował się otwór, przez który dym mógł uchodzić. W tej izbie stał pusty trumienny domek, wyciosany jak lektyka z dodanymi drągami do niesienia, drewno nie było pomalowane. Za to pięknie ozdobiona różnymi symbolami tkanina przykrywała jego dach. Wytłumaczono nam co owe symbole miały oznaczać: z przodu znajdowało się słońce i księżyc, gwiazdy oraz kwiaty, które miały ukazywać zmarłej kobiecie piękno tego świata, a dwa pawie po obydwu stronach miały przynieść zmarłej dużo szczęścia.

Po lewej stronie trumny znajdował się duży stół obładowany żywnością umieszczoną w wielu, dekoracyjnych miseczkach, były to pokarmy, które zostały zmarłej przyniesione na drogę. Leżały tam różne owoce i ciasta, stały dwie wazy z kwiatami, skórzany bukłak oraz jajko w samym środku. Nie brakowało ani pałeczek, ani alkoholu, ani papierosów, za którymi starsza pani przepadała. Między wszystkimi tymi rzeczami paliły się świeczki i stały fotografie z życia rodzinnego. Łóżko starszej pani w pobliżu paleniska było przykryte kapą z końskiego, czy może koziego włosia, i udekorowane drewnianym baldachimem. Na drągu nad trumienną lektyką wisiały ubrania, które zmarła miała zabrać na tamten świat. Nie były to ciemne, znoszone ubrania, ale piękne, nowe rzeczy, które zostały specjalnie dla zmarłej kupione. Zobaczyłyśmy czerwone żakiety, kolorowe pasy i białe spódnice młodych dziewczyn. Na moje pytanie odpowiedziano, że zmarła jak najbardziej potrzebuje nowych rzeczy i to właśnie dla młodych, bo przecież narodzi się ponownie jako młoda dziewczyna! Rzeczywiście logiczne i przekonywujące!

Po prawej stronie leżało wielkie, końskie siodło, a na nim kolorowa tkana narzuta. To siodło należało do zmarłej, jako że do kobiet należą tu również konie; każda kobieta ma własnego konia i siodło. Do rytuału pogrzebowego należy również to, że wcześnie rano, jeszcze przed spaleniem ciała, koń zostaje osiodłany, ubrania i ozdoby głowy zmarłej umieszczone na nim, potem prowadzi się go na górę, na zboczu której dokonuje się ciałospalenia. W ten sposób dusza może odjechać na koniu: stary mongolski zwyczaj. W ten przyjemny sposób wraca do przodkiń. Dabowie znali jeszcze sposoby, aby duszę na koniu poprowadzić prostą drogą do przodkiń.

Nieboszczka siedziała w sąsiedniej izbie, pomieszczeniu porodowym, w jamie. Wieczorem miał przyjść lama, aby wyznaczyć najkorzystniejszy moment do umieszczenia zmarłej w lektyce, ponieważ rano procesja miała zostać poprowadzona do stosu. Przed drzwiami do izby porodowej siedziała grupka młodych mężczyzn, którzy pilnowali, aby żaden niepożądany gość nie przekroczył jej progu. Od czasu do czasu ktoś tam wchodził, aby wyrazić zmarłej szacunek.

Wyszłyśmy z głównej izby z powrotem na podwórko. Z boku rzuciłyśmy okiem do kuchni z wielkim kamiennym piecem i z trzema paleniskami. W kuchni przebywali mężczyźni zajęci przygotowywaniem posiłku, podczas gdy kobiety były bardzo zajęte przyjmowaniem gości. W jeszcze innym pomieszczeniu głowa rodziny przyjmowała pieniądze i dary oraz przeliczała je. Wszędzie panowała spokojna atmosfera, bez zdenerwowania i pośpiechu; mimo, że ludzi było mnóstwo nie było hałasu, tylko spokojny ruch. Również my przekazałyśmy nasze prezenty i przeciskając się przez ciżbę opuściłyśmy podwórko.

Kiedy wyszłyśmy przed dom, zobaczyłyśmy przed nim mężczyzn, stawiających świeżo ucięte pieńki obok wejścia do domu. Na ich wierzchołkach znajdowały się jeszcze zielone gałązki. Przywiązano do nich białe, zielone, czerwone i niebieskie wstęgi na tasiemkach, z modlitwami dla zmarłej. Poszłyśmy drogą w stronę nagiego, górskiego zbocza, gdzie wyznaczono miejsce na spopielenie. Ostatnią część drogi, pozbawioną ścieżki, szło się w palącym słońcu wokół podnóża góry, nad wioską. Ziemia była piaszczysta, nosiła jeszcze ślady zimowej suszy, poorana była głębokimi bruzdami erozji, niektóre z nich były tak głębokie i osypujące się, że nie mogłyśmy ich przekroczyć i byłyśmy zmuszone je obejść. Daleko, na jałowym, brązowawym zboczu, między rynnami powstałymi na skutek erozji, głębokimi niczym małe wąwozy, stał drewniany stos, niewielki czworobok z pni, pieczołowicie skonstruowany, przypominał blokhauz otwarty na górze. Obok powiewały modlitewne wstęgi. Jutro tutaj, jeszcze zanim wzejdzie słońce, zmarła zostanie spopielona.

Po tej dosyć męczącej wędrówce i obiedzie w sąsiednim domostwie, około trzeciej po południu wróciłyśmy do żałobnego domu. W tym czasie powrócili również lamowie i rozpoczęli modlitwy. Zajęli miejsce na piętrze bocznego domu, w pokojach za gankiem. Dochodziła stamtąd ich monotonna śpiewna recytacja, od czasu do czasu słychać było uderzenia w bęben oraz częste dźwięki dzwonków. Na wąskich schodkach prowadzących na galerię tłoczyli się ludzie, aby rzucić okiem na pokój, w których lamowie odmawiali modlitwy. My też zaczęłyśmy się przepychać na schodki, pod którymi siedziała grupka mężczyzn grających w karty.

Lamowie usadowieni w ciasnych szeregach wypełniali dwa pokoje. Zaproszono bowiem lamów dwóch różnych odłamów, sekty czerwonych i żółtych czapek. Reprezentowali dwa lamaistyczne odłamy Dalai Lamy i Panczen Lamy. Teksty i obrzędy obu grup różnią się, dlatego też musieli zajmować oddzielne pomieszczenia. W dolinie Yongningu mieszka około czterystu lamów. Gospodynie w rodzinie zmarłej widać nie były bogate, skoro było tylko dziewięciu lamów i sześciu mnichów, jednak mimo wszystko mogły sobie pozwolić na zaproszenie kapłanów obydwu sekt. Bogatsze domostwa zapraszają na ceremonię pogrzebową od czterdziestu do pięćdziesięciu lamów. Gospodynie ugaszczają ich i płacą im, jako że lamowie żyjący w klasztorach są utrzymywani przez społeczeństwo. W związku z tym, że lamowie są wyłącznie Mosoańczykami, powracają w razie rodzinnych problemów do domu i pomagają rodzinom, np. w przypadku choroby bądź śmierci.

Teraz siedzieli w strojnych ornatach i godzinami recytowali z podniszczonych książek, które leżały przed nimi na podłodze. Byli wyjątkowo strojni, ozdobieni bogato haftowanymi szatami o żywych barwach, mieli żółte, czerwone i zielone płaszcze, wyhaftowane w spirale, łuki i pętle. Na głowie nosili peruki z warkoczami z czarnej wełny, na nich wysokie korony z kolorowo pomalowanych drewnianych płytek rozłożonych niczym wachlarze. Pośrodku tego wszystkiego wznosiła się wysoka konstrukcja złożona z trzech wież z wełny i pereł, przypominała antenę. Poszczególne detale przybrania głowy wskazywały na miejsce w hierarchii, które zajmował dany lama. Jedną ręką przekładali kartki w księdze, drugą poruszali dzwonkiem, symboliczną błyskawicą, gesty były płynne, jak w tańcu, przedstawiały bowiem hinduskie mudry. W pewnych odstępach czasu dzwonili dzwonkami. Wszystko to razem, szaty, przybranie głowy, słowa, ruchy dłoni, każdy najmniejszy gest jest dokładnie zaplanowany. Główny lama w pomieszczeniu, który siedział nieco wyżej, nadawał takt słowom i rytm ruchom rąk, wszyscy pozostali dokładnie go naśladowali. Nasuwało się porównanie do litanii i strojnych oficjalnych szat katolickich księży, do ich mamrotania po łacinie i do dzwonienia dzwonkami – tego całego obrzędowego nadęcia, które robi na ludziach tak wielkie wrażenie. Od czasu do czasu wchodzili żałobnicy i klękali, kłaniając się przedtem trzykrotnie. Na nas to całe zachowanie lamów – mimo tego, że sami byli Mosoańczykami – po prostych, zrozumiałych kobiecych obrzędach, oglądanych wcześniej, zrobiło wrażenie wielce pompatycznego.

Dawniej te uroczystości, których fragmenty udało nam się zobaczyć, trwały trzy dni, dzisiaj zajmują od półtora do dwóch dni. Następujące elementy ceremonii pochówku zostały opuszczone w nowszych czasach: przybycie brata matki w jego uroczystym odzieniu; taniec młodych mężczyzn z kościanymi łańcuchami i ich hałaśliwa procesja przez wieś przepędzająca demony; oddawanie czci nieboszczykowi przez młodzież noszącą czaszki zwierząt; poza tym przybycie daby, który wraz z rodziną zmarłego śpiewał o jego życiu i życzył mu wszystkiego pomyślnego bytowania w zaświatach. Zaskakujące jest, że wszystkie te obrzędowe elementy, pochodzą z otoczenia rodzinnego, czyli z ludowego kultu, w którym wszyscy członkowie rodziny odgrywali swoje specyficzne role. W tym ludowym obrzędzie również daba odgrywał swoją rolę – tak jak widziałyśmy to już w obrzędzie inicjacji, który bardzo wyraźnie odnosi się do ludzi, zamiast się od nich odcinać. Właśnie te ludowe elementy dabaizmu zostały pominięte, co stanowi poważne zubożenie tradycji.

Pozostały zaś następujące elementy: mycie i przywiązywanie nieboszczyka, ustawienie lektyki wraz z daninami, podejmowanie żałobników wraz z prezentami, litanie lamów, procesja z nieboszczykiem do miejsca spopielenia w niedostępnym miejscu na zboczu góry, wyprowadzanie w góry osiodłanego konia z ubraniami dla zmarłej. Po spopieleniu rodzina zbiera popioły i wsypuje je do sakwy. Zanosi je potem do niedostępnego miejsca na górze, należącego do rodzinnego domostwa. Tam każda rodzina ma swoje miejsce pochówku i tam składa się popioły zmarłych. Kładzie się je albo na ziemi, albo na drzewie, czasami chowa w grobie, oprócz tego stawia się naczynia z winem i mlekiem. Nie ma żadnego widocznego symbolu czy pomnika, każda rodzina zna to miejsce i nie potrzebuje specjalnego oznakowania.

Przed powrotem z ceremonii spopielenia krewni zbierają jeszcze resztki kości w kupkę, skrapiają je potem czystą wodą, przysypują ziemią i sypią na nie ziarna zboża. Jeżeli zboże wzejdzie, oznacza to rychłą reinkarnację zmarłej osoby. Kijki z modlitewnymi wstęgami, które widziałyśmy przed lektyką zmarłej, wtyka się wokół tego ziemnego wzgórka. Po trzepoczących na wietrze wstążkach, które towarzyszą zmarłej, poznaje się grób.

Druga część ceremonii pogrzebowej 31 marca 1993 roku we wsi Siloo:

Tak wcześnie jak tylko się dało, wyruszyłyśmy znowu następnego ranka, aby zaobserwować końcową część pogrzebu. Kiedy dotarłyśmy do zbocza góry, tam gdzie wczoraj widziałyśmy czworokątny stos, ludzie, którzy towarzyszyli lektyce-trumnie akurat tłumnie opuszczali miejsce. Spóźniłyśmy się przez nasz zdezelowany autobus i nie zdążyłyśmy na procesję z kolorową trumienną lektyką, którą przez wieś poprowadzili lamowie. Odbyła się ona bardzo wcześnie przed wschodem słońca, ponieważ stos ma być zapalony zanim dotkną go pierwsze promienie słońca. Dzień nie ma bowiem nic wspólnego z królestwem cieni i zmarłych. Ludzie pośpiesznie opuszczali plac po tym, jak najstarszy mężczyzna rodziny podpalił stos drzewa, teraz dusza odłączała się od ciała i mogła stać się dla zwykłych ludzi niebezpieczna. Tylko lamowie, którym dusza nie może zaszkodzić, siedzą dalej w półkolu wokół stosu, wraz z nimi mnisi ubrani w czerwone szaty, i recytują nieprzerwanie swoje modlitwy, aby wskazać duszy właściwą drogę w zaświaty. Brat matki rodziny zmarłej wraz z kilkoma spokrewnionymi mężczyznami siedział w pobliżu. Po tym jak obdarowaliśmy ich paroma prezentami, pozwolono nam obserwować z pewnej odległości spopielenie. Mężczyźni siedzieli tego chłodnego poranka przy małym ognisku, które rozpalono nie tylko dla ogrzania zziębniętych rąk. Wyglądało na to, że w ogniu paliły się części mebli, które prawdopodobnie należały do staruszki a które teraz miały służyć jej wygodzie w zaświatach. Lamowie siedzieli dostojnie i obojętnie w swoich pysznych ornatach, które we wczesnym porannym świetle wydawały się jarzyć intensywniej niż wczoraj, w ciemnych izbach. Od czasu do czasu dzwonili dzwonkami, poruszanych takimi samymi ruchami dłoni jak co wczoraj. Z boku stał stolik ofiarny z wieloma miskami i dzbanami pełnymi jadła, ustawionymi starannie w szeregu. Mnisi chodzili między stosem i modlącymi się lamami, trzymali na długich drągach miskę lub pleciony talerz. Kłaniali się lamom i jeden z nich wlewał bądź przesypywał ofiary ze stolika, mleko lub mąkę na talerze, po czym mnisi przechylali miski nad ogniem i wsypywali weń zawartość. To jadło miało pożywić duszę przed wyruszeniem w wędrówkę. To był wyjątkowy moment, mogłyśmy obserwować odejście duszy tej starej kobiety w zaświaty. Światło słońca powoli wspinało się po gołym zboczu i nadawało mu kolor świetlistej ochry. Na jego szczycie, na tle jasnego porannego nieba, stał koń zmarłej, miał kolorowe siodło z zapakowanym na nim ubraniem. Zaprowadzono go na górę i stał tam teraz spokojnie nad zboczem, nie mając ochoty na samotne opuszczenie znanego mu miejsca. Płomienie lizały drewno, a stojące na górze zwierzę wydawało się czekać, aż jego zmarła właścicielka dosiądzie je, aby wraz z nim odjechać do dalekiego królestwa przodkiń.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s